Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi jelona z miasteczka . Mam przejechane 10973.85 kilometrów w tym 17.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 19.94 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 95054 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy jelona.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

>300

Dystans całkowity:648.90 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:27:35
Średnia prędkość:23.53 km/h
Suma podjazdów:2497 m
Liczba aktywności:2
Średnio na aktywność:324.45 km i 13h 47m
Więcej statystyk
  • DST 313.70km
  • Czas 13:48
  • VAVG 22.73km/h
  • Temperatura 40.0°C
  • Podjazdy 1567m
  • Sprzęt Klif
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wałbrzych-Gorzów Wlkp

Piątek, 7 sierpnia 2015 · dodano: 08.08.2015 | Komentarze 1

Kilka fotek:













Od 10 do 20 30 powietrze parzyło... Licznik zarejestrował najwięcej 43 stopnie.



Koniec. Cała wypłukana z minerałów, przepalona słońcem... 


Kategoria >300


  • DST 335.20km
  • Czas 13:47
  • VAVG 24.32km/h
  • Podjazdy 930m
  • Sprzęt Klif
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Sława! A przy okazji rekord

Niedziela, 13 lipca 2014 · dodano: 13.07.2014 | Komentarze 32

Mapa:





Częściowo bliźniacza relacja męskim, mniej zmęczonym okiem -> KLIK!

Od jakiegoś czasu czułam tęsknotę za miejscem z lat dzieciństwa. Jeździłam tam co roku do 3, 4, czy nawet 5 roku życia. Dane są niespójne, bo pamiętam tylko wyjazd i powrót z jednego z tych wypadów. Co ciekawe, moja pamięć zaczyna się mniej więcej od 3 roku życia, od dnia urodzin. Pamiętałam ekscytację z dotarcia na miejsce, wiecznie kiepską pogodę, burze, przeciekający sufit w pokoju, grzebanie w piachu, bycie sterroryzowaną przez łabędzie, krajobraz po imprezie współmieszkańców ośrodka wypoczynkowego (pijany człowiek leżący we wspólnej toalecie). Brzmi to całkiem kiepsko, jednak dla mnie to było coś. Sentyment i chęć odświeżenia pamięci sprawiła, że zdecydowałam się tam pojechać raz jeszcze.

Myślałam o tym wcześniej, jeszcze rok temu, ale wówczas moja kondycja nie pozwoliłaby mi w ogóle dojechać tam w jedną stronę jednego dnia. Mój max dzienny dystans w zeszłym roku (który mnie bardzo wyniszczył) zamknęłam w 96km . Brak przygotowania, brak namiotu, więc pomysł trafił do "zakładek" gdzieś tam głęboko we mnie.

No i przyszedł ten czas. Umówiłam się praktycznie na ostatnią chwilę z Wąskim, To miało być nasze trzecie spotkanie, a już przez telefon mi się wydawało, jakbym gadała ze starym kumplem. Spotkamy się w połowie drogi do Sławy czyli tam gdzie mieszka, Lubin.

Piątek, od 22:30 leżę w łóżku. Nie wiem o której zasnęłam. ale ciężko było. Sobota, 1:00, pobudka. Pakuję wszystko, o 2:15 już mam zamiar wyjść. Pada deszcz. Przypomniało mi się, że urwał mi się błotnik z przodu... 

Przez kilka minut biłam się z myślami. Moja prognoza pogody oszukała mnie, nie miało być ani kropli deszczu. Najpierw pomyślałam sobie że spoko, nie rozpuszczę się, nie potrzebny mi błotnik. Zaczęłam wyprowadzać rower. Potem jednak przyomniałam sobie wycieczkę z Pawłem "Czerkawem" Czerkawskim, podczas której błotnik mój niespodziewanie stracił życie, przez co chlapało mi tak spod kół, że nie widziałam jak jadę. I przypomniałam sobie również patent z rozciętą butelką przyklejoną do ramy.

Moje ręce powędrowały do śmietnika, grzebałam, aż się dogrzebałam do surowca. Co się naszarpałam z cięciem butelki i jej dna, to moje. Jeszcze srebrna taśma i można jechać. Nastała godzina 2:40. Recyclebłotnik sprawował się niesamowicie, chociaż nie należał do najpiękniejszych. 

I tak jechała królowa nocy po ciemku w żarówiastej kamizeli, czołówkolatarka rowerowa okazała się być nie tak mocna jak ostatnio, lecz na szczęście z każdą chwilą robiło się jaśniej. Tranzytem, głównymi drogami, byle do celu. Spodziewałam się pustych dróg, lecz puste chyba zostawiłam za sobą, w Wałbrzychu. Non stop ktoś wyprzedzał, mijał, obrywałam długimi, krótkie też bolały, adaptacja wzroku czyniła różne cuda. Raz konkretnie się wystraszyłam, osobówka na dość ostrym zakręcie chciała wyprzedzić tira albo ciężarówkę, w każdym razie coś dużego i głośnego:D Wychylił się zza tego czegoś akurat wtedy, jak ja byłam na zakręcie. Instynkt chciał załatwić sprawę i mój autopilot zaczął ściągać mnie do rowu.. Nie pamiętam czy auto się schowało za ciężarówę z powrotem, ale jak się odwróciłam, auto jechało...podobnie. Na szczęście byłam cała.

Jak się zaczęło rozjaśniać, zauważyłam, że towarzyszy mi ciągle ten sam krajobraz. Nuda, ale w sumie zawsze coś nowego do zobaczenia na rowerze. Wschód słońca przywitał mnie przed Legnicą, bardzo ładny zresztą i romantyczny , romantyzm jednak się szybko ulotnił, bo oberwałam deszczem. Wjechałam na ścieżkę rowerową wzdłuż obwodnicy Legnicy, co okazało się być strzałem w dziesiątkę, po jakimś czasie jazdy okazało się przy obwodnicy czaili się policjanci. Jednak okazało się być błędem, bo ze ścieżki nie było żadnej drogi ucieczki, a ta nagle się skończyła. Prosto: zakaz wjazdu, i wydeptana/wyjechana ścieżka na trawie, równoległa do drogi. W prawo był szuterek, obawiając się, że się zagubię w plątaninie uliczek pojechałam prosto. Wylądowałam o wiele poniżej drogi głównej za barierami, w miejscu gdzie przepływały ścieki deszczowe. Ekstra... po przeprawie, z mokrymi butami i całkiem dużym wściekiem wdrapałam się na drogę główną , przepchnęłam rower pod barierami korzystając z tego, że było to skrzyżowanie i nadeszło czerwone światło.

Krajobraz zaczął się zmieniać, asfalt pomiędzy lasami iglastymi. Cieplej, a ruch od 5:00 do 6:00 niebotyczny. Bardzo sprawnie poszedł dojazd pod dom Wąskiego, 90 km bez przerw na odpoczynek, jedynie wyciąganie mapy, stawanie na światłach i przebieranie się, chociaż i tak wyszło tych minut dziwnie za dużo. Ale ziarnko do ziarnka.. Jakoś niedawno odkryłam, że zależnie jak siedzę na siodełku, tak pracują inne mięśnie nóg, co podczas tego wyjazdu skutecznie zaczęłam wykorzystywać do niecnych celów. Moje mięśnie zaczęły pracować na zmianę :)

Wąski serdecznie przywitał mnie kawą. Podczas picia zaczęłam przysypiać:D w tym czasie gospodarz się szykował do wyjazdu, i zdążył walnąć fotę:




Jak zwykle fotogeniczna, jak zwykle umierająca, w moich leginsorękawkach DEN200 za 12,99.


Tempo Wąskiego było jak powszechnie wiadomo, większe od mojego, poza tym znał okolicę, więc moja jazda polegała na ciągłym doganianiu i jechaniu za nim, niekoniecznie na kole ;) Nie zwracałam uwagi na miejscowości, śmignęły mi przed nosem, do tego stopnia, że nie potrafiłam wyrysować swojej trasy bez śladu z Garmina Arka. Choć jechaliśmy bardzo szybko, dla mnie czas biegł wolno (Arkowi wręcz przeciwnie). Po drodze kupiliśmy zestaw wiśnie+czereśnie (prześladowały mnie przez całą drogę, organizm się czegoś domagał).

Nagle zrobiło się chłodniej i jakoś bardziej chmurnie, zastanawialiśmy się, czy nas deszcz nie zleje. Pogoda się odczarowała, wyszło słońce.Jakoś o 12 byliśmy już w Sławie. Na miejscu rozczarowałam się. Jezioro mniejsze niż myślałam, plaża mniejsza, wszystko zagospodarowane, dużo straganów z pamiątkami, budek z goframi. Niby ładniej, ale... to nie było to. Chyba mam zadatki na dzikusa, skoro mi się to unowocześnienie nie spodobało. A może nie tęskniłam za miejscem i paroma wspomnieniami, tylko za dzieciństwem?


U celu

Pogadalimy, posiedzielimy na plaży, pojedlimy owoców, minęła może godzina i zwinęliśmy się. Powrót mi się dłużył jeszcze bardziej, choć zasuwaliśmy jeszcze szybciej. Skąd ten paradoks? Jakoś przed Lubinem złapał nas ciepły letni deszcz. Po jakimś czasie jechania w nim przeczekaliśmy go do końca na szczycie jednego z podjazdów (pod który Arek skutecznie mnie zgubił, gratulacje, udało Ci się;) )
Moje zmęczenie było całkiem spore, chciało mi się spać coraz bardziej. Toteż Wąski wyciągnął mnie na obiad w zaprzyjaźnionej knajpce. Usłyszałam ze strony obsługi że 12 dużych pierogów to dla mnie za dużo (6 ruskich, 6 z mięsem) A tu psikus, 0 problemu;)



Jeszcze jedno zdjęcie i będziesz miał tego widelca w swojej tortilli :D 

Powrót, po godz. 18. Wąski zdecydował, że odprowadzi mnie kawałek, z początku miała być to Legnica, ale skubany uparł się przy Jaworze:D Słońce zaczęło chylić się ku horyzontowi, zmęczenie coraz większe, ale tempo utrzymane. Podjazdy miały być bardzo straszne, lecz o dziwo, nie były. Pojawiły się skurcze podczas jazdy. Nie wzięłam z domu magnezu... Te same krajobrazy... Ale czas zaczął lecieć szybciej. 

Orlen w Jaworze. Całkiem długa przerwa, przegadana i przesiedziana. Ja zaczęłam doświadczać coraz to boleśniejszych skurczy mięśni, również takich , o których istnieniu nie wiedziałam , np. pod żebrem. Wystarczyło lekko się poruszyć i już. Powoli zaczęłam odpływać.



Nikt nie spodziewał się znaleźć zwłok za stacją benzynową. Można zaobserwować finezję recycleBłotnika.

Jak Arek poszedł po kawę, ja skorzystałam z okazji i rozwaliłam się na kostce. Miało być na chwilę, a jak się ocknęłam, okazało się że ktoś stał prawie że nade mną i robił zdjęcia, skubany ninja-paparazzi. (on tak zawsze, w najgorszych momentach i po cichu, a poźniej się dziwi, że się na niego drę :D).

Późno już było i trzeba było jechać dalej, w przeciwne strony. Wąski jechał w negliżu i musiał gazować, bo robiło się już dość chłodno. Ja za to uzbrojona w kurtkę i żarówiastą kamizelę pojechałam na podbój podjazdów, którymi Wąski mnie straszył, a okazały się proste. Dojechałam do Strzegomia bez problemów, szło jak z płatka, tyle, że czasami jakiś skurcz się pojawiał i pojawiło się ogólne drżenie ciała, ale nie z zimna. Dalej było już z górki, do Świebodzic. Cieszyłam się że niedługo będę w domu, ale byłam zmęczona i przysypiałam. Zastosowałam technikę pobudki czyli śpiewania:D Darłam się na całą ulicę, jak dobrze że tego nikt nie usłyszał (albo nikt nie przeżył). Od urodzenia słyszę od innych, żebym nie śpiewała w ich towarzystwie. Mimo tego, że byłam tak zmulona, że już nie potrafiłam sobie przypomnieć słów piosenek, które normalnie pamiętam, bardzo radośnie mi się jechało.

Tak radośnie, że czujność zawiodła. Źle skręciłam.

Nie chciało mi się stawać i wyciągnąć mapy, był rozjazd na Wałbrzych i Świdnicę(jeżdżę bez okularów, ale ogarniam, ale chyba ze zmęczenia przeczytałam: Świebodzice), w wyobraźni szybko ułożyłam fikcyjną mapę, a w dodatku układ drogi na nibyŚwiebodzice pokrywał się z tą, którą jechałam tego samego dnia rano. Wszystko pasowało. Do czasu, aż droga nie zaczęła przecinać las(powinny być pola!). Nie chciałam się cofać,w niepewności tej zaczęłam wierzyć, że zjazd ściągnie mnie pięknie do cywilizacji. I do oświetlenia, gdzie spokojnie wyciągnę mapę. Wyłaniająca się stacja benzynowa pokazała mi gdzie jestem.

Opuścił mnie cały optymizm.

Faktycznie, jadę do Świdnicy, oddalam się od Wałbrzycha. Jakoś wybrnęłam, dojechałam do Mokrzeszowa, mijając imprezy, imprezowiczów, agresywną między sobą parę. Dojechałam do krajówki. Wszystkie węgle proste zniknęły z mojej sakwy w parę sekund, każdy mój mięsień drżał, baaardzo chciało mi się spać, ale przez to, że było ciemno i coraz chłodniej, adrenalina mnie trzymała.

Postój, poszły 2 nektarynki, wiśnie i ostatni podwójny baton. Jakiś koleś na przystanku patrzał się na mnie jakbym była dziwna. Pewnie z tego wszystkiego wyglądałam na głodną epileptyczkę. Pyk pyk, najgorszy podjazd dnia czyli podjazd pod Wałbrzych, gdzieś przed zjazdem na Zamek Książ w ciemności na poboczu stała kobieta ciemno ubrana, stała, ale nie wiem na co czekała, wystraszyła mnie bardzo, zauważyłam ją jak przejeżdżałam zaraz obok. Stała w takim miejscu, że na przeciwko nic nie było, więc bez sensu było, żeby czekała, żeby przejść na drugą stronę. Moja pierwsza myśl była taka, że chce się rzucić pod samochód. Przyspieszyłam i to mocno... 

Robiłam sobie przerwy w mieście bo już było ze mną cienko. Kolana mnie nie bolały, ale już nie miałam psychicznej siły, chciałam się położyć gdzieś i spać. Dojadłam wiśnie, nawet te skisłe, został mi ostatni podjazd do domu. I wiecie co, łańcuch mi spadł. O tyle niefortunnie, że się zakleszczył. Nie mogłam go odciągnąć za Chiny ludowe...i tu w tym momencie bardzo zabrakło mi męskiej siły i opanowania. Strach mnie ogarnął, co by było, gdyby mi łańcuch tak uczynił tam w ciemnym lesie.

Zrezygnowana wprowadziłam rower na samą górę i zjechałam na nim na tyle ile się dało. Zrobiło się lekko pod górę, ale już nie wjechałam, musiałam stracić całą prędkość hamując, nietrzeźwy młodzieniec zataczał się od lewego do prawego krawężnika , wystraszył się strasznie bo by na mnie wpadł, a ja się wydarłam. Z szoku aż usiadł na środku jezdni. A ja z rowerem prawie że biegłam ostatnie 700m.

META. 335km. Wyjechałam 2:40, wróciłam 0:20.
O dziwo mimo nadszarpnięcia rodzicielskich nerwów dnia poprzedniego (Puknij się w głowę, do SŁAWY JEDZIESZ?!) zostałam całkiem ciepło przywitana w domu, Mama widziała, że już nie ogarniam i wspaniale się mną zajęła.

Dyskusja w kuchni:

-A ty czemu lody jesz? Weź zjedz coś konkretnego...
-Nie wiem, białko uzupełniam...
-Ja Ci dam białko...

....i przed snem zdążyła we mnie wcisnąć 2 kotlety z piersi z kurczaka z ziemniakami i herbatę.

Wystarczyło mi 9h snu, mięśnie trochę bolą, ale nie ma w tym bólu nic z zakwasów. Brak bólu kolan(NARESZCIE!!!), brak opuchlizny. Dziś nie czuję się tak, jak czułam się po poprzednim rekordzie, zero "kaca rowerowego". Dużo mi dało zaplanowanie wyjazdu na środek nocy, ponieważ w trakcie dnia zapomniałam, że noc i ranek przejechałam. Nie czułam aż tak kilometrów. Chociaż przeskok nie jest aż tak duży jak poprzednio, to tylko 35km różnicy, po efektach na dzień następny widzę, że jednak było lżej. Ale względem tamtego rekordu, przewyższeń wpadło o wiele mniej.

W tym miejscu pragnę podziękować Wąskiemu, który zechciał mi towarzyszyć, (przez co przełożył pracę na niedzielę),  chociaż gnębił mnie robieniem zdjęć, to jednak zagadywał, milczał kiedy już nie miałam sił i chęci gadać, kontrolował swoje tempo, żeby mi gdzieś nie uciec, co rusz sprawdzając, czy żyję (denerwowało mnie to, ale się przyzwyczaiłam :D) Znosił moje przeklinanie, no i dobrze nam się jechało. Dzięki wielkie i do zobaczenia, następnym razem będziesz miał więcej zdjęć tyle że siebie !! :) 


Jedyne zdjęcie z Wąskim :D 

PS.Uwaga!! Czas i kilometraż są niedokładne, przypominiałam sobie o wyzerowaniu licznika dopiero 2,5km od domu.


Kategoria >300